
Nasty Savage – “Penetration Point” ; 1989 Rotten Records
Wyobraźmy sobie taki oto obrazek: środek przygnębiająco wrednej, koszmarnie wilgotnej, śmierdzącej dymem z komina, beznadziejnie szarej polskiej zimy, w zapyziałym, komunistycznym jeszcze ’88. Romantycznie, prawda? I właśnie w tak parszywy czas, do Katowic, Poznania i Gdańska, w ramach European Blitzkrieg Tour, po raz pierwszy i na dobrą sprawę ostatni, przyjeżdża jedna z najciekawszych na tamten moment kapel thrash metalowych ze Stanów, Nasty Savage. W dodatku towarzyszy jej, równie porządny twór z Germanii, a mianowicie Exumer i znacznie mniej ciekawy z Anglii – Atomkraft. Jak na tamte czasy to było (bez żadnej przesady) prawdziwe święto muzyki metalowej, bo w zasadzie oprócz racjonowanej Metalmanii nie było nic, a każdy oficjalny koncert jakiejkolwiek kapeli z zachodu to był niesamowity rarytas. A skoro mowa o rarytasach, to Nasty Savage z powodzeniem byłoby nim nawet dzisiaj. We wspomnianym roku 1988 na swoim koncie mieli dwie pełnowymiarowe, studyjne płyty („Nasty Savage”/„Indulgence”) i jedną EP-kę („Abstract Reality”). Ale najlepsze miało dopiero nadejść rok później i rzeczywiście w 1989 zmaterializowało się w postaci wybornego album „Penetration Point”. Trochę szkoda, że nie promowali właśnie tego materiału podczas historycznej wizyty w Polsce, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Tzw. Wielka Czwórka thrash metalu, a konkretnie jej skład (dla przypomnienia: Metallica, Megadeth, Slayer, Anthrax), to od zawsze była dla mnie (i pewnie nie tylko dla mnie) sprawa mocno dyskusyjna. I chociaż ta uknuta przez media sztuczna koncepcja nie ma w sumie żadnej wartości merytorycznej, to naturalnie, że chciałoby się w takim gronie widzieć swoich własnych pupilków a nie tych subiektywnie wybranych przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo za co. Oczywiście najbardziej kontrowersyjną częścią składową Big 4 był Anthrax i ci, którzy zamiast nich widzieliby tam np. Exodus, Death Angel, Forbidden, Testament albo nawet Flotsam & Jetsam, na pewno by się nie obrazili. Komiczną wręcz w tym kontekście sprawą jest fakt, iż niektórzy „dziennikarze” używają w stosunku do wyżej wymienionych, fraz „naśladowcy” albo „druga liga’”. Ręce (i nie tylko) opadają. Tak naprawdę, cały ten akapit sprowadza się do jednego ważkiego stwierdzenia, pod którym podpisuję się kategorycznie i z pełną świadomością. Otóż Nasty Savage w 1989 nagrało wyjątkowo dojrzałą płytę, której pod względem nowoczesności/progresji, nie dorównywało wtedy żadne inne wydawnictwo na rynku thrash metalowym, włącznie z produkcjami tej, zachwalanej ze wszech miar, wielkiej czwórki. Koniec, kropka.
Upłynęło dokładnie trzydzieści trzy lata od wydania „Penetration Point” i dziś już śmiało można powiedzieć, że próba czasu została zaliczona śpiewająco. Mocno oklepane stwierdzenie, że ”świat nie był wtedy na nich gotowy” pasuje tu jak ulał. Tak się składa, że pomysłami z tej jednej płyty, można by obdzielić kilkanaście innych na przestrzeni tych 30 lat i to nie tylko w stylistyce thrash. W dzisiejszych, bardzo dziwnych czasach, gdzie niemal każdy fryzjer to stylista, co drugi krawiec to dyktator mody a każda myjnia samochodowa to studio detailingu, wielu namiętnie szafuje na prawo i lewo terminem „progresywny”, frywolnie przyklejając go właściwie do… czegokolwiek, bo to akurat modne określenie, choć nie ma jakiegokolwiek przełożenia na realne granie czy inne wartości. Tymczasem taki Nasty Savage nagrywa kilkadziesiąt lat wstecz album, który w żaden sposób nie jest przewymiarowany i przeceniony, album, który nawet teraz spokojnie może konkurować z najnowszymi produkcjami, co samo w sobie jest przecież chwalebne w każdych niemal okolicznościach. I to się nazywa prawdziwa progresja.
Bez poważniejszych rozterek trzeba zaznaczyć, że Nasty Savage potrafił krokiem baletnicy wyjść z zaklętego kręgu do imentu zgranych thrash metalowych schematów i schemacików, które nawet u najbardziej zagorzałych fanów wywoływały na przemian potężne ziewnięcie albo nieżyt żołądka. W zupełnie naturalny sposób, bez żadnej bufonady i bezsensownego silenia się na rewolucję, zaprezentowali płytę technicznie nienaganną, ale nade wszystko, płytę oryginalną i świeżą. Swoje zasługi w dziedzinie oryginalności położył, karmiony chyba wysokooktanowym kozim mlekiem, wokalista Ron Galletti, który jest typowym przykładem hasła kochaj lub nienawidź. Szczególna maniera i szczególny sposób ekspresji wokalnej nie każdemu przypadną do gustu, ale moim zdaniem to nie jest wada, to jest cecha. Zresztą specyficzne są również teksty Rona i trzeba to uszanować a najlepiej mieć z tego ubaw, tym bardziej, że pasują do tej technicznej muzyki idealnie. Duet gitarzystów Meyer/Austin wykazuje pewne estetyczne powinowactwo z innym thrashowym tandemem, a mianowicie Cavestany/Pepa z Death Angel, co należy odczytać tylko i wyłącznie jako superlatyw. Osobiście nie mam nawet minimalnych obiekcji co do ich kunsztu kompozytorsko-aranżacyjnego. „Penetration Point” narodziło się przez cesarskie cięcie w słynnym Morrisound Studio na Florydzie, a swojego wyjątkowo ostrego i precyzyjnego skalpela użyczył w tej operacji nie kto inny a sam Jim Morris (choć w tym wypadku tylko jako producent pomocniczy). Stąd też brzmienie jakie zastaniemy na albumie, bez większej niespodzianki można określić jako połączenie syropu klonowego z miodem na uszy. Czego chcieć więcej? Proste pytanie, trudna odpowiedź…
Niewątpliwie naszą racją stanu jest, aby albumy takie jak „Penetration Point” i jemu pokrewne, choć w minimalnym stopniu doczekały się w nieodległej przyszłości uznania. Ale nawet nasze solenne obietnice, że będziemy się w to postanowienie mocno angażować, nie są i nie mogą być gwarancją powodzenia misji. Dla porządku przypomnę tylko, że takich płyt są zapewne dziesiątki, jeśli nie setki, a ich autorzy czekają grzecznie w długiej kolejce, aby któregoś pięknego dnia zacząć wreszcie dźwigać to zasłużone brzemię doskonałości. Żeby jednak błysnąć rozsądkiem i zakończyć na bardziej optymistyczną nutę a nade wszystko ukrócić sarkastyczne wycieczki, to muszę powiedzieć, że jestem jednak optymistą w tym temacie i wierzę, że takie odkupienie jest możliwe. Tym bardziej, że cuda przecież zdarzają się na naszych oczach, bo jeszcze do niedawna mało kto (oprócz pisarzy SF) wyobrażał sobie np. wojnę w Europie albo te wszystkie pandemiczne absurdy, których byliśmy i po części wciąż jesteśmy świadkami. A teraz co? Na tapecie nowa normalność i nowy obłęd. Dlatego trzeba być dobrej myśli i ufać w to, że zmieni się koniunktura i że nie wszyscy słuchacze mają poukładane w głowie jak na półkach w Biedronce i zawsze znajdą się tacy, co potrafią docenić, wesprzeć i pocieszyć w potrzebie.
Recenzent: Artur M.