
SIEGES EVEN – “Steps” ; 1990 Steamhammer
Moją rolą (przypomnę: pełnioną z woli i na wyraźne życzenie Naczelnego; niestety po dziś dzień nie są mi znane pobudki jakimi kierował się w tym wyborze?) jest zachwalanie, rekomendowanie, przybliżanie, polecanie,… stałym, przypadkowym ale także tym wciąż dochodzącym (chyba są jeszcze tacy?) czytelnikom „kulturalnej skrzynki”, jak najsmakowitszych muzycznych kęsków wszelakiego autoramentu. Takich, które z różnych powodów nie spotkały się z należytym zainteresowaniem i zrozumieniem ze strony osób czerpiących garściami z drzewa muzycznej obfitości – takich jak Ty i ja Drogi Czytelniku! Tym razem jednak (mając pełną świadomość, iż może to zabrzmieć jak paradoks) moja propozycja poprzedzona zostanie przestrogą skierowaną do grona potencjalnych zainteresowanych odkrywaniem dla siebie coraz to nowych obszarów muzycznej eksploracji: To nie jest album dla wszystkich! To nie jest muzyka dla wszystkich! Umówmy się: Osoby dla których szczytem dźwiękowej percepcji jest prosty układ: zwrotka – refren, zwrotka – refren,… nigdy nie docenią miary i znaczenia tego konkretnego albumu, a co za tym idzie i jemu podobnych. Dla nich będzie to zwyczajnie muzyczny chaos, istna dźwiękowa kakofonia, bałagan, który wymknął się spod kontroli twórcy… I mnie to wcale nie dziwi. Gdyby mój kilkudziesięciotoletni już romans ze światem muzycznych dźwięków ograniczał się li tylko i wyłącznie do cotygodniowej porcji serwowanych przez komercyjne stacje radiowe list przebojów, zapewne także tkwiłbym, jak wielu w okowach percepcyjnej niemocy. Na szczęście idąc za wskazówką Pisma, które mówi, by nie poprzestawać (także w swoich wyborach) na małym, mozolnie i sukcesywnie poszerzałem ramy swojego gustu w obszarze muzycznych upodobań, dzięki czemu na którymś etapie życia mogłem już dosyć swobodnie, bez większych oporów i niczemu nie służącej podejrzliwości, za to z rosnącą uwagą i zaciekawieniem, przeradzającym się z czasem w prawdziwy podziw, oddać się niczym nieskrepowanej przyjemności obcowania z absolutnie niezwykłymi dźwiękowymi propozycjami. Niemałą rolę w dotarciu do takiego punktu odegrał zapewne zaczadzony umysł pewnego jegomościa, którego los dawno, dawno temu postawił na mojej drodze, a także głęboko zakorzeniona w mojej naturze cierpliwość oraz determinacja w docieraniu i zgłębianiu tego, co nowe, niepoznane, nie odkryte. Tak się po prostu stało, choć równie dobrze wcale tak być nie musiało! W tym momencie mogłaby czy też powinna nastąpić z mojej strony laudacja na cześć Najwyższego, która mogłaby przybrać formę dziękczynną, ot, chociażby w postaci parafrazy doskonale znanego, jak myślę, fragmentu z ewangelii św. Łukasza (18,11): „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem, jak inni ludzie: karmiący się muzyczną papką, dla których byle popelina urasta do rangi prawdziwej sztuki,…”. Dosyć już jednak tych wyssanych z brudnego palca „mądrości”, przecież wszyscy wiedzą, że świat od swego zarania zbudowany jest na kontrastach i przeciwnościach, zaś temat Sieges Even, to poważna sprawa zatem… To co prawda dopiero drugi album w karierze tej znakomitej i jakże niedocenionej monachijskiej formacji, jednak portretujący zespół w szczytowej (nie umniejszając wagi, znaczenia i poziomu pozostałych pozycji wydawniczych z ich dyskografii, tym bardziej, że zespół wciąż działa i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa), życiowej formie. Jeżeli młody zespół, niemal na starcie swojej kariery wznosi się na poziom zarezerwowany dotąd dla gigantów szeroko pojętej art – prog rockowej sceny, z Rush, King Crimson i ELP na czele, to bezwzględnie należy się takiemu wykonawcy baczniej przyjrzeć z bliskiej perspektywy, a najlepiej skonfrontować powyższe zaznajamiając się z jej dokonaniami. Oczywiście każdy słuchacz „z odpowiednim stażem” w propozycjach niemieckiego kwartetu doszuka/dosłucha się mniej lub bardziej czytelnych ale nigdy nachalnych nawiązań do twórczości ww. oraz innych znamienitych rockowych nazw. Należy te wpływy traktować raczej w kategoriach bazy wyjściowej, niezbędnej do tworzenia czy tez poszukiwania własnej muzycznej tożsamości. Bez wątpienia, to właśnie fani i zwolennicy wspomnianych formacji w pierwszej kolejności docenią nieszablonowość, wymykający się wszelkim muzycznym standardom kunszt aranżacyjny i perfekcję wykonawczą. Sprostać tak ambitnemu wyzwaniu, jakiego podjęli się członkowie Sieges Even nie jest łatwo, lecz jeśli ma się w swoich szeregach absolwentów konserwatoriów muzycznych, jedynym słusznym założeniem wydaje się być… nie stawianie sobie jakichkolwiek ograniczeń mogących skutkować niekorzystnym z punktu widzenia absolutnej wolności twórczej, zawężaniem obszaru muzycznej eksploracji. I tę sztukę zdaje się nasi bohaterowie opanowali perfekcyjnie.
Tym, co teraz napiszę, zapewne narażę się znacznej grupie osób uzurpujących sobie prawo do określania samych siebie miłośnikami muzyki (obserwacja i doświadczenie nie pozostawiają niestety wątpliwości, iż jest to grupa legitymująca się „pakietem większościowym”) – i to w tej bardziej wymagającej odsłonie. Mam na myśli osoby, które bagatelizują, w najlepszym razie znacząco marginalizują znaczenie warstwy słownej towarzyszącej wydawnictwom płytowym, a to przecież przejaw jawnej ignorancji dzieł twórców, których dokonaniami się fascynujemy! Paradoks? Raczej błędne koło skutkujące połowicznym odbiorem i w konsekwencji takim też (wprost proporcjonalnym) zachwytem. „Steps” w warstwie tekstowej (nieprzesadnie skądinąd rozbudowanej), dostarcza odbiorcy skondensowanej dawki intelektualnych rozważań ujętych w zgrabną poetycką formę (te poetyckie treści nie pojawiają się tutaj przypadkowo, gdyż już sama nazwa grupy ma swoje literackie konotacje: zaczerpnięto ją bowiem z poezji lorda G.G. Byrona i z grubsza rzecz ujmując jej znaczenie można sprowadzić do … tkwienia w stanie ciągłej niepewności). Jeśli rozpatrywać ją w kontekście muzycznych propozycji grupy, to okaże się bezbłędnym zestawieniem, gdyż ilość czekających na słuchacza niespodziewanych zwrotów akcji jest doprawdy zaskakująca. Doskonale obrazuje ten stan rzeczy już otwierający album utwór „Tangerine Windows Of Solace’. Muzycy nie zawracają sobie głowy „grą wstępną”, serwując na otwarcie 25 – minutowego kolosa. I co tu dużo mówić, ten złożony 7 – częściowy opus stanowi doskonałą wizytówkę tej formacji. Zawiera w sobie wszystkie elementy z jakich zasłynął i z jakich kojarzony jest ten zespół w środowisku miłośników dźwięków niekonwencjonalnych.
W warstwie tekstowej zespół sięga ponownie, co można by już uznać w ich przypadku za rodzaj pewnej tradycji, korzysta z literackich wzorców, tudzież wzbogaca swoje liryki cytatami zaczerpniętymi z literatury. W „Epitome” sięga po myśli XVIII – wiecznego szkockiego filozofa, Davida Hume’a. Znakomity efekt uzyskano w wieńczącym album utworze „Anthem”. W pierwszej jego części (Chapter I)wpleciono fragment twórczości poety -żołnierza Wilfreda Owena, pochodzącej z tomiku poezji zatytułowanego „Anthem For Doomed Youth”. Owen poniósł śmierć w ostatnich dniach I wojny światowej, a wydany pośmiertnie tomik posłużył za kanwę do powstania utworu „Anthem”. I o ile ta część utworu opowiada o zmaganiu się z przeciwnościami losu wysłanych na front rówieśników pokolenia Owena („Desolate winter, 1914. (…)”, o tyle jego druga część (Chapter II), choć rozpoczyna się od identycznego zabiegu stylistycznego („Desolate winter, 1980.(…)”, dzięki czemu okazuje się być doskonałym łącznikiem przeszłości, tej niedalekiej, wyrażonej w wierszu Owena, z tą współczesną dla pokolenia roku 1980, to już dzieło gitarzysty grupy Markusa Steffena. Ta zaś ma wydźwięk uniwersalny, gdyż dotyka tematu zagubienia w świecie współczesnej młodzieży, tej żyjącej w okresie zimnej wojny, zatem katalogową listę zachowań mających destrukcyjny wpływ na młodzież tamtego okresu (narkomania, nihilizm, propaganda telewizyjna, dekadenckie nastroje,…), można by obecnie wydłużyć o kolejne zagrożenia dotykające obecne młode pokolenie.
Gdybym miał wskazać tylko jeden element, który w największym stopniu decyduje o unikatowym charakterze twórczości Sieges Even (mam tu na myśli pierwszy i zdecydowanie najbardziej owocny okres ich twórczości), zdecydowanie postawiłbym tutaj na… nieprzewidywalność. Jest to jednak rodzaj nieprzewidywalności wynikający z jak najbardziej świadomego wyboru skutkującego brakiem podporządkowania się określonej, i w wielu przypadkach „wiążącej ręce” wykonawcom, sztywnej konwencji muzycznej. Owa nieprzewidywalność ma swoje źródło w częstych zmianach tempa, stosowaniu (w mojej opinii z lubością ale i ogromną łatwością) niezwykle skomplikowanej rytmiki (na użytek własny używam określenia: „połamane struktury”), wymuszających konieczność równie częstych zmian w obrębie dynamiki utworów. Jeśli dodamy do tego swoistą „asymetrię” stosowaną przez wokalistę w liniach wokalnych, to obrazowo rzecz ujmując, mamy niezły galimatias. Myliłby się jednak ten, kto upatrywałby w tym próby ujarzmienia czy też usystematyzowania narzuconego odgórnie dźwiękowego chaosu. Wierzcie mi: w tym szaleństwie jest metoda, ta zaś wynika z wyraźnie zarysowanego przez grupę i doskonale zrealizowanego twórczego konceptu!
Niestety, i mam tego pełną świadomość, nie mogę polecić tego materiału wszystkim słuchaczom, bo i nie do wszystkich jest on adresowany. Niełatwa to bowiem w odbiorze muzyka. Trudno ją docenić, jeszcze trudniej zrozumieć, ale… nie sposób jednoznacznie odrzucić, lekceważąc jej nietuzinkowy charakter, kiedy zostało się już jej ukrytym pięknem owładniętym. Kunszt kompozytorski i wykonawczy zaklęty w dźwiękowym kalejdoskopie, jaki oferuje „Steps” docenią zapewne (nad czym ubolewam) nieliczni. Ci, mający za sobą stosownie długą (liczoną w latach) praktykę oraz muzyczną wiedzę ugruntowaną na odpowiednio wysokim poziomie. Nie jest to bowiem materiał z łatwo zapamiętywalnymi liniami wokalnymi do nucenia przy goleniu (wersja dla mężczyzn) czy depilowaniu in(tym)nych części ciała (wersja dla kobiet, chociaż…). Chciałbym się w tych swoich zdecydowanie nie napawających optymizmem przewidywaniach/przypuszczeniach mylić ale jestem człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, by zakładać inny możliwy scenariusz, gdyż innego, jak uczy historia, zwłaszcza muzyki, dla takich wykonawców nie przewidziano. Żeby jednak nie popadać w przesadny sceptycyzm, mogę zapewnić wszystkich potencjalnie zainteresowanych konfrontacją ze „Steps”, iż czas spędzony na wgryzaniu się w ten materiał, w żadnym razie nie będzie czasem zmarnowanym. Dzisiaj nikt już tak nie gra. Ba, nawet sam Sieges Even powróciwszy po kilkuletniej przerwie do twórczej ofensywy, na wydanym w roku 2005 albumie „The Art Of Navigating By The Stars” wyznaczył nową, znacznie odbiegającą od tego z początków działalności grupy, ścieżkę twórczych poszukiwań. Jest wciąż klasowo ale też znacznie przystępniej. Ja akceptowałem dotychczas każde wcielenie tej grupy, zatem jedyne czego mógłbym sobie od tego zespołu życzyć, to… zdecydowanie większej regularności w publikowaniu kolejnych nowych wydawnictw płytowych.
Recenzent: Karol F.