
AYREON – “The Source” ; 2017 ; Music Theories Recordings
Tym razem będzie chyba w miarę krótko i na temat. Nie będę jakoś szczególnie ukrywał faktu, że oczekiwałem z wielkim utęsknieniem na możliwość zaprezentowania właśnie tego, skądinąd wyśmienitego albumu, co do którego, już po pierwszym spotkaniu miałem pewność, że będę wracał wielokrotnie, regularnie i z prawdziwą przyjemnością. Ale ponieważ u zarania Boxu Kultury, starsi i mądrzejsi intensywnie dumali, dumali i wreszcie wymyślili niepisaną, aczkolwiek żelazną zasadę, iż zaszczytu takiej ekspozycji mogą dostąpić tylko i wyłącznie płyty z co najmniej pięcioletnim stażem na rynku, to moja niezmierzona cierpliwość została wystawiona na bardzo ciężką próbę. I właśnie niedawno okres tej karencji przeminął z porywistym wiatrem, więc teraz nie pozostaje mi już nic innego, jak serdecznie powitać w naszych skromnych progach, czerstwym chlebem i solą fizjologiczną, projekt Ayreon.
Absolutnie nie chcę sobie odbierać tej satysfakcji, by teraz z prawdziwą skromnością powiedzieć, że koncept albumy – czy też jak wolą inni, a za czym ja niespecjalnie przepadam – rock opery wszelkiej maści, od dawien dawna nie są mi obce, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że są mi nader bliskie. Nie była to może jakaś wyjątkowo namiętna i romantyczna miłość od pierwszego wejrzenia, i nawet nie od drugiego, czy trzeciego, ale kiedy już te uczucia odpowiednio okrzepły, to nawet nie wypada tu wspominać o ślubach wierności, bo te oczywista zostają dochowane do dnia dzisiejszego. Prawdopodobnie cały ten ambaras miał swój, jeszcze nie do końca świadomy początek w postaci pożyczonej od starszego kolegi kasety magnetofonowej (takich wynalazków też się kiedyś używało!) Pink Floyd „The Wall”. Co prawda, z uwagi na szczenięcy wiek, jeszcze wtedy niewiele rozumiałem z treści tam zawartych, ale to właśnie „The Wall” zafascynował mnie wyjątkową skalą i rozmachem takiego przedsięwzięcia muzycznego. Później przyszedł czas na samodzielne odkrywanie m.in. „Tales From Topographic Ocean”, „Gretchen Goes To Nebraska”, „Stationary Traveller”, „The Crimson Idol”, „Operation: Mindcrime”, „Dead Winter Dead”, „One Hour By The Concrete Lake” i wielu innych, o których chciałoby się tutaj obszerniej wspomnieć, ale niestety brakuje miejsca. Tegoż miejsca może również zabraknąć, kiedy pokusimy się o dopisanie do tego panteonu znakomitości, człowieka orkiestrę – Arjena Anthony Lucassen’a, który tworzy w ramach Ayreon już ponad 27 lat i w tym czasie uszczęśliwił nas dziesięcioma studyjnymi albumami. Jakby tego przybytku było mało, to Lucassen stworzył też kilka pobocznych projektów, które bynajmniej nie ustępują głównemu ani klasą, ani też potencjałem.
Pisanie o dziełach Ayreon to trochę jak streszczanie fabuły filmów z przebogatego universum Marvela albo DC Comics. Ayreon to taki muzyczny ekwiwalent „Valeriana i Miasta Tysiąca Planet” albo równie dobrze „Ruchomego Zamku Hauru”. Tak wiele się tu dzieje i tak wybornie jest to podane, że bez żadnej przesady można nazwać to muzycznym seansem, w dodatku ów seans (a nie jest to takie oczywiste) pozbawiony jest śladowego nawet pierwiastka pompatyczności i patosu. Od Arjena Lucassen’a dostajemy scenopis, ścieżkę dźwiękową i gotowy casting, ale cała reszta zależy już tylko i wyłącznie od naszej odpowiednio rozbuchanej wyobraźni. W tym wyimaginowanym przedstawieniu możemy się zmierzyć z rolą głównego reżysera, operatora kamery, montażysty, inspicjenta, producenta wykonawczego i kogo tam sobie po drodze wymyślimy. Tylko od tego w jakim stopniu popuścimy wodze naszej fantazji zależy jak daleko i głęboko dotrzemy z tym ekscytującym materiałem. Wszystkie te baśniowo rozbudowane, wielopiętrowe, wielowątkowe kompozycje, idealnie sprawdzają się w kameralnym odsłuchu z nieodzownym wsparciem dobrej klasy słuchawek i nie mam tu zamiaru nikogo winić za to, że taka upojna nocna sesja z „The Source” może z dużą dozą prawdopodobieństwa skutkować zaspaniem i karygodnym spóźnieniem do pracy. Wiem, bo sam przerabiałem taką katastrofę. Ludowe porzekadło mówi, że podobno im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, aczkolwiek w tym odosobnionym przypadku, im więcej słuchasz, tym mniej śpisz i w dodatku zbierasz jeszcze niezasłużone przecież nagany.
Oczywiście jakiekolwiek opowiadanie o szczegółach treści mija się tutaj z celem. To po prostu trzeba przeżyć i rozpracować osobiście, zresztą takie spoilery powinny być surowo i odgórnie karane chłostą, no bo umówmy się, nie można przecież odbierać ludziom takiej przyjemności. Wspomnę tylko że „The Source” jest kontynuacją wymyślonej dawno temu historii a teraz z sukcesem Lucassen wraca do tytułowego jej źródła i jak przystało na dobry prequel wyjaśnia zainteresowanym słuchaczom to i owo. Jeżeli chodzi o stronę techniczną, to największą obawą jaka dręczyła mnie w tym wypadku, to była tradycyjna dla dzieł Ayreon, mnogość wokalistów, których trzeba było odpowiednio ogarnąć w jedną spójną całość, a taka sztuka z natury rzeczy i nawet przy tak zacnym składzie personalnym jest wyjątkowo trudnym i niewdzięcznym zadaniem. Na nasze szczęście holenderski Mistrz daje sobie z tym radę twardo i konsekwentnie. Nie ma tutaj momentów jakiegokolwiek zawahania czy spadków formy i od początku do końca album jest w tym wymiarze fascynujący i komfortowo stabilny.
Z koncept albumami jest jak z brukselką, szpinakiem i brokułami, jako dzieciak w zasadzie ich nienawidzisz (pewnie nie bez racji), ale kiedy w pewnym wieku wyprodukujesz już wystarczającą ilość połączeń synaptycznych i wszystko wskoczy na swoje miejsce, wtedy te warzywka stają się (o dziwo!) przysmakami. Tak samo sprawy mają się z tymi rozłożystymi i dosyć często skomplikowanymi przecież wydawnictwami skrywającymi się pod szyldem rock opery. Trzeba pewnie do nich odpowiednio dorosnąć by czerpać pełnymi garściami z tego źródełka muzycznej rozkoszy. Oczywiście mój realny i wyjątkowo trzeźwy ogląd rzeczywistości pozwala stwierdzić z dużą pewnością, że po takie wyborne kąski będą sięgać melomani już mocno zaprawieni w ostrych bojach muzycznych, bo ci którym zazwyczaj wystarczy do szczęścia album „Greatest Hits”, raczej dostaną apopleksji już na samą myśl, że mogliby poświęcić jednej płycie więcej niż dziesięć minut swojego cennego czasu, a co dopiero mówić o jakimkolwiek głębszym zaangażowaniu. Śmiać się czy płakać w takiej sytuacji, to już pozostawiam do indywidualnej decyzji każdego z Was, podobnie zresztą jak ważką decyzję, czy aby zadać sobie trochę trudu i posłuchać „The Source”. Szanowna Pani i Panie kochany, żeby była jasność, ja to polecam bardziej niż tajski masaż i nawet mi przy tej rekomendacji brewka nie pyknie.
Recenzent: Artur M.