
SADE – ‘Bring Me Home Live 2011″ ; 2012 Sony Music (Blu-ray)
Dzisiaj dla odmiany, coś z gatunku wyjątkowego, bo za taki trzeba uznać album koncertowy, w dodatku, chyba po raz pierwszy w chwalebnej historii Muzycznych Pomników, będzie to nośnik inny niż jedynie słuszny CD (choć oczywiście i ten jest jak najbardziej możliwy do nabycia). Zresztą sama artystka jest przecież wyjątkowa, więc nie widzę powodu, dlaczego by w tym przypadku nie spróbować czegoś innego. Warstwa wizualna jest tutaj bardzo, ale to bardzo istotna, ponieważ rzeczą, która od razu rzuca się w (nomen omen) oczy to przede wszystkim zjawiskowa charyzma, niepodważalna klasa i elegancja brytyjskiej wokalistki, co oczywiście na tej płycie Blu-ray doskonale widać, słychać i czuć.
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, to pokazuję i objaśniam: szyld Sade odnosi się do zespołu jako całości a nie tylko do samej wokalistki. Stuart Matthewman (saksofon/gitara), Paul Spencer Denman (bas) i Andrew Hale (keyboard), to niepodważalne filary tegoż przedsięwzięcia, choć na samym początku kariery, sprawy dla tej męskiej części składu nie wyglądały zbyt obiecująco. Zanim zespół przypieczętował swój światowy sukces, Sade wraz z kompanami grali pod nazwą Pride i jak to zwykle bywa, w roli czarnego charakteru wystąpiły wytwórnie płytowe, a konkretnie tzw. skauci, czyli po naszemu – łowcy talentów. Ich zainteresowanie (niebezzasadnie zresztą) wzbudził wtedy wykonywany przez Pride utwór „Smooth Operator” i już po chwili atrakcyjne oferty kontraktów zaczęły spływać szerokim strumieniem ze wszystkich możliwych stron. Wydawałoby się, że to sytuacja godna pozazdroszczenia, jednak, gdy przyjrzeć się jej z bliska, to okaże się, że dosłownie w każdej ofercie widniała klauzula pisana drobnym druczkiem: kontrakt miał dotyczyć tylko i włącznie wokalistki, zaś reszta grupy miała wylądować na przysłowiowym bruku. Jednak Sade na takie dictum, lojalnie i stanowczo nie zgodziła się, w efekcie trzeba było czekać kolejne półtora roku, aby koncern EMI poszedł po rozum do głowy i wreszcie podpisał umowę z pełnym składem.
Urodzona w Nigerii Sade Adu, to postać wybitnie zagadkowa, wyjątkowo mocno ceniąca sobie prywatność i bardzo rzadko udzielająca wywiadów. W związku z tym, nie znajdziemy w mediach absolutnie żadnych doniesień o wielkich skandalach obyczajowych, czy też drobnych aferkach z jej udziałem i spokojnie możemy skupić się na tym co najważniejsze, czyli na muzyce. A ta, zarówno w wersji studyjnej jak i (zwłaszcza) koncertowej to prawdziwie wyborna rzecz. Jak stwierdza sama zainteresowana: ”Jeśli po prostu zajmujesz się telewizją lub wideo, stajesz się narzędziem przemysłu muzycznego. Wszystko, co robisz, to tylko sprzedaż produktu. Dopiero kiedy wychodzę na scenę z zespołem i gramy, wtedy po prostu wiem, że ludzie kochają muzykę. Mogę to poczuć. Czasami ogromnie tęsknię za życiem w trasie. To uczucie mnie przytłacza”. I rzeczywiście oglądając uważnie ten koncert, można zauważyć, jak przebiega ta intensywność uczuć na linii scena – publiczność i na odwrót.
Bez zbytniej przesady, można powiedzieć, że w skali świata na płyty Sade od zawsze czekało setki tysięcy (jeśli nie miliony) ludzi. Skąd to górnolotne domniemanie? Ano wystarczy spojrzeć na imponujące statystyki sprzedaży płyt tudzież na ilość fanów regularnie zapełniających stadiony i hale koncertowe. Np. trasa w ramach promocji wydanego w 2010, albumu „Soldier Of Love”, okazała się jedną z najbardziej dochodowych w historii tego rodzaju imprez, generując grubo ponad 50 milionów dolarów. „Bring Me Home Live 2011”, to właśnie pokłosie i pamiątka tego światowego tour. Ten konkretny set został zagrany w Ontario w Kalifornii, a całość została fenomenalnie sfilmowana przez nie byle kogo, bo samą Sophie Muller, która ma na swoim koncie ponad 300 teledysków, od Eurythmics, przez The Cure, Pink, No Doubt, aż po Coldplay i Birdy. Warto też spojrzeć na fotografię z okładki tego wydawnictwa, bo chyba nie przez przypadek może kojarzyć się z inną ikoną rocka, a mianowicie Queen – „Live At Wembley Stadium”, ten sam motyw samotnej postaci na scenie i jak uczy nas historia – ten sam etos wspaniałej twórczości artystycznej… Ale wracając już do Sade, dysku Blu-ray i technikaliów. Jak już wspominałem do warstwy wizyjnej nie mam większych zastrzeżeń, jakość obrazu stoi na bardzo przyzwoitym poziomie. Jeśli chodzi o audio, to mamy tutaj do dyspozycji trzy opcje: nieskompresowaną ścieżkę stereo 2.0, a także Dolby Digital 5.1 i DTS-HD Master Audio. Jak widać nie ma najświeższych, bezstratnych kodeków, choć można tu oczywiście wskazać na pewną okoliczność łagodzącą, a mianowicie datę premiery krążka, która miała miejsce już dobre 10 lat temu, a jak wiadomo, w świecie Hi-Fi to ekwiwalent lat świetlnych. Poza tym, myślę, że to przecież żaden argument przeciwko wydawnictwu, któremu z założenia i charakteru bliżej do kameralnych odsłuchów niż do fajerwerków związanych z najnowszymi technologiami.
Na dobrą sprawę, nieważne w jakiej konfiguracji technicznej dobierzemy się do „Bring Me Home Live 2011”, ważne, że dostaniemy wszystko to, czego niechybnie oczekujemy od takiej płyty, a więc: „No Ordinary Love”; „The Sweetest Taboo”; „Smooth Operator”; „Your Love Is King”; ‘Love Is Stronger Than Pride’” i kilkanaście innych utworów w znakomitych wykonaniach. Tylko tyle i aż tyle. A już na sam koniec wspomnę tylko o drugiej zasadzie termodynamiki, która stanowczo mówi, że w ramach rekompensaty za szkody moralne poczynione przez zbyt długie słuchanie kiepskiej muzyki, należy niezwłocznie nabyć drogą kupna właśnie ten koncert i w taki sposób wspomagać proces rekonwalescencji dobrego gustu. Patent sprawdzony i działa.
Recenzent: Artur M.