Recenzja muzyczna #111JIMMY NAIL – “Tadpoles In A Jar”



JIMMY NAIL – “Tadpoles In A Jar”; 1999 EastWest/Warner Music

Żyjemy w świecie, w którym na tzw. gwiazdę estrady można wylansować właściwie każdą miernotę, a nawet totalne beztalencie. O rynkowy i medialny sukces zadba cały sztab profesjonalistów w tej branży. Wszystko uzależnione jest od zapotrzebowania ze strony baronów przemysłu muzycznego i kasy, jaką zamierzają poświęcić na zmaterializowanie swoich celów – inne bariery nie istnieją. Talent, predyspozycje, zaangażowanie, upór, konsekwencja, ciężka praca w dążeniu do spełnienia własnych ambicji i marzeń, to dzisiaj mrzonki mogące wywołać najwyżej salwy śmiechu w szeregach ludzi pociągających za sznurki w przemyśle muzycznym. To oni kreują nowe „muzyczne zjawiska” i to od nich zależy czy i kiedy jakaś nowa gwiazda rozbłyśnie na muzycznym firmamencie, jak długo i z jaką intensywnością będzie na nim świecić oraz kiedy z niego zniknie. Oczywiście nie jest to syndrom ostatnich kilku czy kilkunastu lat, gdyż ten proceder trwa w najlepsze od dziesiątków lat, współczesność każe jednak przypuszczać, że ma się w dalszym ciągu znakomicie, i nic nie wskazuje, by miało się coś zmienić w tej materii w krótkiej i dającej się przewidzieć perspektywie czasu.

Dla świadomego i czerpiącego ogromną przyjemność z odkrywania piękna drzemiącego w najróżniejszych formach muzycznej wypowiedzi słuchacza, wizja szarlatanów przemysłu muzycznego, próbujących wszelkimi możliwymi i tylko sobie znanymi sposobami wpływać i kształtować gust masowego odbiorcy, jest rzecz jasna zupełnie obca i nie do zaakceptowania. Ja, na przykład panteon swoich ulubionych wykonawców, tworzę kierując się głównie instynktem i – tak, właśnie – emocją, uzewnętrzniającą się niejednokrotnie poprzez wystąpienie efektu „gęsiej skórki”. I bynajmniej nie mam w tym momencie na myśli utrzymanych w konwencji horroru historii w jakie obfituje twórczość mistrza muzycznego teatru grozy, Kinga Diamonda – od tych włos jeży się na głowie,…, i ciarki – a jakże – także się pojawiają!

Jimmy Nail, chociaż jest reprezentantem muzycznego gatunku określanego mianem pop rocka, to artysta z krwi i kości, nie mający nic wspólnego z tabunami „gwiazd i gwiazdeczek” wykreowanych i wylansowanych przez magnatów przemysłu muzycznego w zaciszu ich prezesowskich gabinetów. Jako długoletni odbiorca jego twórczości dostrzegłem, jak ważne dla tego muzyka, na każdym etapie jego twórczej drogi było konsekwentne podkreślanie i ukazywanie (bez przekłamań i przerysowań cechujących wielu reprezentantów tej branży), prawdziwej i autentycznej twórczości. Zapewne wynikało to nie tyle z niesłychanej skromności jego skromności, co z głęboko zakorzenionego przekonania, iż odbiorcy jego twórczości oczekują spójności obranego kierunku z osobowością twórcy. Gdyby twórczość Jimmy’ego Naila nie zasługiwała na uznanie, zapewne nie mógłby liczyć na współpracę z muzykami tej klasy i takiego formatu, co: Mark Knopfler, Gary Moore, George Harrison, David Gilmour czy Guy Pratt. A to właśnie Ci wymienieni zostawili swój (mniejszy, bądź większy) ślad na jego wcześniejszych albumach. „Tadpoles In A Jar”, który po dziś dzień pozostaje bodajże ostatnim w pełni autorskim longplayem Naila, nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu rynkowego i patrząc na aspekt czysto finansowy, sprzedał się zdecydowani słabiej od wszystkich swoich poprzedników. I choć nie można w tym przypadku mówić o jakiejś klapie czy porażce rynkowej, rozszedł się zdecydowanie poniżej oczekiwań wytwórni płytowej, jak i firmującego go swoim imieniem i nazwiskiem artysty. Rzecz to zupełnie dla mnie niezrozumiała, gdyż „Tadpoles In A Jar”, to – przynajmniej w moim odczuciu – absolutne artystyczne wyżyny!  Czy zatem ten materiał miał realną szansę zagościć na dłużej w umysłach wielbicieli muzycznej popkultury? Nawet gdyby towarzyszyła jej rozbuchana kampania reklamowa? To płyta do przeżywania, o mimo wszystko refleksyjnym charakterze ale jednocześnie naprawdę sporym przebojowym potencjale. Właściwie wszystkie zamieszczone na tym krążku utwory są niezwykle urokliwe, a swój unikalny charakter zawdzięczają bardzo zgrabnym i jednocześnie nienachalnym liniom melodycznym oraz wysmakowanej grze doskonale rozumiejących intencje „zleceniodawcy” muzyków towarzyszących, potrafiących znakomicie budować nastrój każdej kompozycji, dominującą rolę przejmując tylko w odpowiednio przewidzianych przez ich twórcę momentach. Dyscyplina wykonawcza godna podkreślenia, gdyż najważniejsze skrzypce gra tutaj „głos gospodarza”. Z pozoru zdawać się może mało intrygujący, ale tylko z pozoru. Barwa głosu Jimmy’ego Naila, stanowi wypadkową wokalu Mortena Harketa (A-HA) i Paula McCartneya i sprawdza się wybornie w takim repertuarze –  to chyba wystarczająca zachęta na początek? Należy wspomnieć, iż podczas studyjnej pracy nad tym albumem wykorzystano bardzo bogate instrumentarium. Poza niezbędnym, typowo rockowym zestawem (gitara, bas, bębny), wykorzystano jeszcze tak rzadko pojawiające się na tego typu produkcjach instrumenty, jak: puzon, harmonijka ustna, skrzydłówka (rodzaj trąbki), kobzy northumbryjskie, wszelkiego rodzaju instrumenty blaszane, przeróżnej maści przeszkadzajki,… Dodatkowo wokalnie naszego twórcę wspomagany jest kilkoma dodatkowymi, głównie kobiecymi głosami. Należy zatem bardzo uważnie nadstawiać ucha, by te wszystkie niezwykle barwne brzmieniowe niuanse, przydające kompozycjom niezwykłego kolorytu wychwycić, pamiętając, że piękno tkwi często w szczegółach!

Muzycznie mamy tu do czynienia z pop rockową stylistyką w najlepszym możliwym wydaniu, tym najszlachetniejszym i najbardziej wyrafinowanym, zarówno w formie, jak i w treści. Delikatne, wysmakowane i ujmujące swą naturalnością kompozycje, zaaranżowane w niezwykle subtelny sposób, przydają albumowi kolorytu, rozjaśniając jego miejscami nazbyt patetyczny nastrój, którego obecności nie sposób zaprzeczyć, ale jakiż on ma urok i klasę! Słucha się tego, niczym tworzonego z największą pieczołowitością zbioru utworów typu „The Best Of” czy „Greatest Hits”. Bo o klasie tego wydawnictwa stanowi właściwie każdy utwór z osobna. Neil w tekstach snuje refleksje o przemijaniu, uczuciach, namiętnościach i smutku. Mało w nich dosłowności, choć nie brakuje konkretnych odniesień i wątków autobiograficznych. I o to właśnie chodzi, kiedy świadomy swej twórczości (i jej jakości!) artysta chce, by z ich wymową identyfikowało się jak najwięcej odbiorców jego twórczości. A ta nie jest przeznaczona dla dziatwy szkolnej, a tym bardziej tej objętej szkolnym programem wczesnego nauczania i ukierunkowana jest zdecydowanie na słuchacza z – nazwijmy to oględnie – odpowiednio udokumentowanym bagażem życiowych doświadczeń. Stąd chyba nikt ze wskazanego targetu nie oczekuje, że w utworze tytułowym, otwierającym zarazem płytę, artysta tej klasy uraczy nas opisem czy też relacją z przeprowadzanego (na zlecenie nauczyciela biologii, na ten przykład) doświadczenia na tytułowych kijankach albo przekonywał o dobroczynnym działaniu tychże żyjątek? Nie spodziewajcie się po Jimmy’m tak banalnych treści – to nie ta bajka! Słój wypełniony pływającymi w wodzie kijankami stanowi  metaforę i jest jedynie pretekstem, jest swoistym punktem odniesienia, środkiem umożliwiającym bezpieczne przeniesienie się w czasie do lat dzieciństwa i bardzo wczesnej młodości – taki temat rozwija Jimmy w „Tadpoles In A Jar”. Wypełniony pijawkami słój, to swoisty przywoływacz wspomnień i obrazów z czasu spędzonego na wiejskiej prowincji, które najbardziej utrwaliły się w zakamarkach pamięci. Pierwsze wypady (w tajemnicy przed rodzicami) do najbliższego miasta i zachwyt młodego chłopca wynikający z możliwości odkrywania zupełnie wcześniej nie znanych atrakcji (znakomity koktajl w barze mlecznym, kino „pod chmurką”, kręgle, lokale oferujące gry hazardowe), podglądanie sąsiadki przez dziurkę od klucza, pierwsze próby podrywania dziewczyn,… W tego rodzaju wspomnienia obfituje ten utwór.

Co czyni tę wydawniczą pozycję tak wyjątkową w moich oczach? Pośród tych wszystkich doskonale zbalansowanych kompozycji, znalazła się tutaj prawdziwa perła nad perłami. I zapewne nie przypadkowo umieszczono ją na samym końcu spisu utworów? Mam wrażenie, że wszystkie wcześniejsze utwory, pomimo swojego niezaprzeczalnie urokliwego charakteru, mają słuchacza przygotować na kulminacyjny moment albumu – „Lost”. Ten tytuł tworzą niby tylko cztery połączone ze sobą literki, ale w jak głębokie ubrano go treści i jak ogromny niesie z sobą ładunek emocji. Wspomniane wcześniej ciarki na ciele gwarantowane! Ja odpływam przy nim w najodleglejsze rejony, gdzie doświadczam odmiennych stanów świadomości. Nie potrafię inaczej – i nie chcę! “Lost”,, to ponura wizja zagubienia/zatracenia człowieka w tym realnym i namacalnym świecie, i to zarówno w ujęciu jednostkowym, jak i szerszym – w odniesieniu do ludzkości. Człowiek, jako najdoskonalsza istota ziemska, nosząca w sobie pierwiastek boskości, stanowi w istocie ledwie namiastkę wielkości Siły powołującej go do życia; nie jest bowiem w stanie o własnych siłach i w oparciu o własne możliwości, pokierować swym życiem w taki sposób jakby chciał, ani tym bardziej szczegółowo go zaplanować . Na każdym etapie życia jesteśmy zdani na łaskę Stwórcy – nie znamy dnia, ani godziny, kiedy zostaniemy odwołani z tego świata („Uderzenie w głowę spowodowało natychmiastową śmierć. Zostałeś unicestwiony. Tak wiele mogłeś jeszcze osiągnąć, każda motywacja jest dobra, by trwać przy życiu. Zostałeś wykluczony z gry. Nie zdążyłeś wspiąć się na górę swego przeznaczenia, a byłeś pewien, że jest w zasięgu Twoich możliwości. Zostałeś unicestwiony.” – tłum. własne). Pozbawieni prawdziwego Przewodnika nie jesteśmy w stanie sprostać sile niewidzialnego przeciwnika („Kto rozświetli mrok? Kto wskaże właściwą drogę? Jesteśmy zagubieni. Właśnie w dzisiejszych czasach potrzebujemy kogoś takiego. Jesteśmy zagubieni.”). Gdzie wypatrywać nadziei i otuchy? I na te rozterki uzyskujemy remedium: „Zerknij do Biblii (tam wszystko zostało zapisane, także tajemnica naszego istnienia – przyp. autora), spójrz z nadzieją w niebo. Ludzie są zatrwożeni. Nie zdają sobie sprawy dlaczego jesteśmy zagubieni. Potrzebujemy odpowiedzi na dręczące nas wątpliwości. Potrzebujemy czegoś, co przywróciłoby nam wiarę. Jesteśmy zagubieni.” (tłum. własne). Zaprawdę, powiadam Wam: nie da się pozostać obojętnym wobec tej kompozycji – cudeńko!

Recenzent : Karol F.

     

               

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *