D.C. COOPER „D.C. Cooper”; 1999 InsideOut America
Gdzie był wtedy świat, czym żył wtedy świat, że przespał/przeoczył/pozwolił niemal niezauważenie przejść takiej płycie? Ale co się odwlecze, to… i tak nie umknie uwadze czujnych i na piękne dźwięki wyczulonych redagujących tę rubrykę! Zatem wyciągam ten tytuł dla Was, Drodzy Czytelnicy i Słuchacze właśnie teraz, gdyż ponadczasowość nie ogranicza się przecież do „tu” i „teraz”. Kto to ten D.C.COOPER? Genialny amerykański wokalista, który chyba bardziej aniżeli w swojej ojczyźnie znany jest miłośnikom muzyki hard’n’heavy (o znaczącym w niej udziale przymiotnika „progresywny”) na Starym Kontynencie oraz (głównie) kraju Kwitnącej Wiśni. Czemu zawdzięcza swoją popularność w tych właśnie częściach świata? Otóż w roku 1995 D.C.COOPER dołączył do rewelacyjnej (wówczas!) duńskiej formacji ROYAL HUNT z którą nagrywał doskonałe albumy i święcił tryumfy na deskach scen głównie azjatyckich i europejskich. Można by przekornie lecz bez mijania się z prawdą stwierdzić, że od tamtej pory wokalista stał się obywatelem świata, prawdziwym kosmopolitą, zaś Stany Zjednoczone stały się paradoksalnie jego drugim domem, rolę pierwszoplanową na tym polu oddając Europie. Klimat naszego kontynentu najwyraźniej bardzo służył naszemu bohaterowi, który w równym stopniu co sympatię podziwiających go słuchaczy bardzo szybko zdobył zaufanie muzycznej sceny, zwłaszcza tworzących ją muzyków. W efekcie rejestracji tego niezwykłego albumu dokonano w pięknych okolicznościach (lato 98’) europejskiej, a konkretnie niemieckiej przyrody, z udziałem muzyków z tą sceną bardzo już wówczas dobrze kojarzonych. Ten krążek to jego pierwsze i jak dotąd jedyne solowe dokonanie. Pod kątem muzycznym to „produkt” najwyższej próby przygotowany z myślą o podboju amerykańskiego rynku muzycznego, posiadający wszelkie cechy podobnych mu, reprezentujących zbliżony poziom artystyczny i „walczących o względy tego samego targetu” i mogących pochwalić się multiplatynowymi nakładami swoich płyt wykonawcami z tzw. świecznika. Ba, ten materiał bije na głowę i pozostawia w tyle wielkie i bardzo dobrze rozreklamowane produkcje powstających na przełomie lat 80/90 biegłego stulecia, jak grzyby po deszczu „objawień” amerykańskiej sceny tzw. hair metalu, zwanego przez twardy metalowy elektorat mający na te gwiazdy alergię – pudel metalem!
Jakoś tak się w świecie show – biznesu utarło, że aby zrobić prawdziwie wielką, międzynarodową karierę trzeba zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę i udać się w jedynie słuszną stronę – za Wielką Wodę! Tam w zależności od wielu nakładających się na siebie czynników można spełnić swoje marzenia. D.C.COOPERA w kontekście powyższego należałoby traktować, jako ten wyjątek potwierdzający regułę. On bowiem, uczynił krok w zupełnie przeciwną stronę. Jako obywatel Dreamlandu przeniósł się na długie lata do Europy, by tutaj… no właśnie – : by spełniać swoje młodzieńcze marzenia czy bardziej aby sprostać niezmiernie wysokim oczekiwaniom jakie w nim, jako nowemu wokaliście zespołu (dodajmy: zespołu o ustalonej renomie, jednak którego akcje wciąż szły w górę) pokładano? Choć przecież jedno nie tyle nie wyklucza drugiego, a nawet powinno iść w parze, gdyż dążąc do realizacji wyznaczonego celu, trzeba na każdym etapie kariery (a zwłaszcza w jej wczesnej fazie) dawać z siebie 100% drzemiących pokładów własnych możliwości.
Przez te kilka lat bycia częścią europejskiej sceny muzycznej zdążył zaprzyjaźnić się z całkiem sporą grupą muzyków ze Starego Kontynentu, zatem ze skompletowaniem instrumentalistów towarzyszących mu w rejestracji debiutanckiego albumu, nie miał żadnych problemów. A towarzyszy mu nie byle kto, gdyż wśród muzykantów biorących udział w sesji nagraniowej znajdziemy aż trzech członków grupy PINK CREAM 69: Alfred Koffler (gitara), Dennis Ward (bas), Kosta Zafiriou (perkusja). Mnie w gronie zaproszonych do udziału w nagraniach ucieszyła nade wszystko obecność niezwykle cenionego w metalowym światku i wielce utalentowanego norweskiego gitarzysty kojarzonego już wówczas z nieodżałowanego CONCEPTION, a nieco później także z – po wielokroć nieodżałowanego – ARK. Tym człowiekiem jest oczywiście Tore Ostby (w rankingu moich ulubionych gitarzystów zajmuje bardzo… poczesne i eksponowane miejsce)! Aby prezentacja „gwardii przybocznej” bohatera naszego kolejnego pomnikowego odkrycia była pełna należy jeszcze wspomnieć o jednym, kto wie czy wówczas nie najbardziej znanym na muzycznej scenie z całego tego grona, a mianowicie znakomitym klawiszowcu niemieckiej progresywno – metalowej formacji VANDEN PLAS, Gunterze Werno.
Wszystkie teksty są autorstwa D.C. Coopera, zaś sfera muzyczna nie przybrałaby zapewne takiego właśnie charakteru, gdyby nie towarzyszący mu w studiu nagraniowym muzycy. To oni odpowiadają za kształt muzyczny tego albumu, dlatego nie dziwi pełen emfazy ( zamieszczony w książeczce towarzyszącej temu wydawnictwu w sekcji z podziękowaniami) wpis wokalisty: „Jeśli jest sposób na wyrażenie mojego dla Was uznania, to bardzo chciałbym go posiąść i to zrobić. Nie mógłbym oczekiwać niczego więcej od któregokolwiek z Was, gdyż daliście mi ze swej strony wszystko to, co najcenniejsze: swój talent, profesjonalizm, by ten materiał mógł powstać i przybrać taką formę. Wspaniała robota, chłopaki!”. I ja się pod tym podpisuję wszystkimi kończynami! Jestem przekonany, że nie należy tej deklaracji traktować w kategoriach pustosłowia czy czczej paplaniny; to wyraz podziwu i szczerego podziękowania dla ich wkładu w powstanie tego wybornego albumu. Album ma nieprawdopodobnie komercyjny szlif. Gdyby patrzeć nań pod kątem prezentacji radiowej, to właściwie każdy utwór (może za wyjątkiem równie wspaniałej ale w całości instrumentalnej, trwającej półtorej minuty miniaturki muzycznej „Chained”, autorstwa Guntera Werno oraz prawdziwej progresywnej perły, zamykającej całość niemal 9 – cio minutowej kompozycji „The Union”; stacje radiowe nie trawią takich długości, bo one zaburzają ich linię programową) z powodzeniem mógłby hulać po falach eteru i hipnotyzować swoim pięknem kolejne rzesze radiowych słuchaczy. Godna podkreślenia jest też niesłychana, jak na tak nośną rzecz, dynamika zawartych tu nagrań. Skoro zaś mowa o nośności utworów, to nie sposób nie dostrzec, czy może raczej nie wychwycić, jak piękny daje to nam flow; ta dźwiękowa układanka porywa ze sobą słuchacza – ona zdaje się wypełniać sobą otaczającą nas przestrzeń. Ta muzyka płynie szerokim strumieniem fantastycznych dźwięków w kierunku jej odbiorcy, a kiedy już raz dotrze do jego organu słuchu, to wrażliwego słuchacza na pewno nie pozostawi obojętnym na swoje piękno! Swoje przywiązanie do klasyki hard rocka wokalista manifestuje w sposób nie pozostawiający złudzeń, biorąc na warsztat i przedstawiając we własnej interpretacji doskonałą kompozycję klasyków tego nurtu, a mowa o utworze „Easy Living” grupy URIAH HEEP zagranym fantastycznie i z wielka atencją w stosunku do pierwowzoru! Co ciekawe, ta kompozycja, choć w wykonaniu załogi COOPERA zagrana znacznie dynamiczniej i z większą werwą zamyka się bardzo zbliżonym w stosunku do oryginału czasem trwania. Już choćby on jako oznaczony nr.2 na krążku daje dobre pojęcie o tym, czego możemy spodziewać się w dalszej jego części i zarazem stanowi świetną jego wizytówkę, napierając z taką mocą, iż nie pozwala spokojnie wybrzmieć poprzednikowi. Znajdziemy tu stylistyczny konglomerat hard rocka, hard’n’heavy oraz wysublimowanego AOR – u w tak skondensowanej i urozmaiconej formie, że nie sposób się jej oprzeć, a już rzeczą zupełnie niemożliwą z pamięci wymazać! Tego możecie być pewni! Kto uległ urokowi tego materiału, nie uwolni się od jego wpływu. Ten album niesie ze sobą taki powiew świeżości, energii, niczym nieskrepowanego młodzieńczego entuzjazmu i nieskażonego rutyniarstwem spojrzenia na świat niby dawno już wyeksploatowanych dźwięków, jakiej próżno szukać pośród stosów (dziesiątek, setek,…) płyt wykonawców z tą estetyką kojarzonych. Muzycznie można śmiało mówić o poezji! A jak na tym tle wypada sprawca całego tego zamieszania? Wypada wybornie! Wypada fenomenalnie, co dla wielbicieli jego wokalnej wirtuozerii i podążających ścieżką jego dotychczasowych dokonań nie stanowi żadnego novum, gdyż po dziś dzień ten facet nie zanotował choćby minimalnej zniżki wokalnej formy! Swojemu „twardemu elektoratowi” podziękował także w wyjątkowy sposób, gdyż w odpowiednim ku temu miejscu (w części przeznaczonej na podziękowania), możemy przeczytać: „Moje życie, karierę oraz cały ten album dedykuję rodzinie, przyjaciołom, fanom. Jesteście jedynymi, których poświęcenie oraz wiara we mnie pozwoliła doprowadzić mnie do tego miejsca w którym obecnie się znajduję. Bez Was wszystkich nie mógłbym nigdy tego dokonać i mam nadzieję, że choć w małej mierze te słowa oddają sens tego, co znaczy dla mnie wsparcie z Waszej strony. Dziękuję!”.
D.C.COOPER to wokalista niemalże kompletny, skupiający w swoim głosie niczym w soczewce, całe spektrum mistrzów światowej hard rockowej wokalistyki z czasów największej popularności tego gatunku. Rejestracje wizyjne dokumentujące pokaz jego wokalnej maestrii pokazują, iż nawet z najbardziej karkołomnymi partiami w trakcie scenicznych występów radzi sobie bezbłędnie! Niesamowita skala i barwa jego głosu sprawia, że raz po raz funduje słuchaczowi fascynująca podróż w wokalne rejony zarezerwowane dla nielicznych. W takim np.„Whisper” jedzie agresywnym halfordowskim falsetem ze swobodą, która mogłaby wpędzić „boga metalu” w niezdrowe kompleksy. Już od pierwszych dźwięków buduje ze słuchaczem cienką nić porozumienia, która wraz z wybrzmieniem każdego kolejnego taktu, staje się coraz trwalsza i mocniejsza. A skoro wspomniałem przed momentem o podziękowaniach Głównodowodzącego, raz jeszcze do nich wrócę, gdyż wyłania się ich lektury dosyć ciekawy wątek. Otóż omawiany album nagrywany był w okresie lipiec – wrzesień 1998 roku, kiedy to D.C.Cooper formalnie wciąż pozostawał wokalistą ROYAL HUNT. Zespół miał wówczas krótką przerwę w działalności po zakończeniu koncertowej promocji albumu „Paradox”. Termin sesji nagraniowej debiutu Amerykanina nie został, jak się może wydawać, wybrany przypadkowo. Wokalista zaplanował na potrzeby sesji taki termin, który nie kolidowałby w żaden sposób i nie wpłynął na zaplanowaną na pierwsze miesiące roku następnego pracę nad kolejną płytą studyjną jego macierzystej formacji. Zamieszczone w książeczce podziękowania dla wszystkich członków ówczesnego składu ROYAL HUNT, którzy zostali wymienieni personalnie z imienia i nazwiska pozwalało przypuszczać, iż atmosfera w grupie jest znakomita i nie ma w niej żadnych wewnętrznych tarć ani nieporozumień. Niestety sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy wreszcie debiutancki album wokalisty ukazuje się na rynku, a dochodzi do tego dopiero po wkroczeniu w 1999 rok. Wówczas D.C.Cooper dowiaduje się (i to podobno z prasy muzycznej, nie zaś bezpośrednio od założyciela i bezdyskusyjnego lidera ROYAL HUNT, Andre Andersena), że nie jest już członkiem tej grupy, gdyż znalazła właśnie nowego gardłowego (sic!). Można człowiekowi będącemu wówczas na fali wznoszącej podciąć skrzydła? Jak widać można i to w tak bezceremonialny sposób! Jak to się stało, że gotowa już płyta przeleżała kilka miesięcy od momentu całkowitego zakończenia procesu nagrywania do dnia jej rynkowej premiery? Tę niepojętą dla normalnie funkcjonującego zespołu sytuację, tłumaczyć należy tym, iż wokalista całą sesję sfinansował z własnej kieszeni (na czas realizacji tego przedsięwzięcia została przez niego utworzona agencja muzyczna o niezbyt wyszukanej nazwie: DC Cooper Solo Project) i dopiero mając w rękach gotowy produkt finalny, zaczął rozglądać się za wytwórnią, która podjęłaby się jego wydania. Takie sprawy ciągną się niestety długo, dlatego też na „etykiecie” tego wydawnictwa widnieje już data z jedynką i trzema „9”. Podsumujmy zatem: Amerykański wokalista nagrywa w Europie na wskroś amerykańską płytę angażując do tego europejskich muzyków, zaś efekty tegoż mariażu wydaje – a jakże, przecież to takie oczywiste – amerykański oddział europejskiej wytwórni! Trochę to zakręcone wszystko, prawda? Zupełnie niezrozumiałym jest dla mnie – i zupełnie nie mam pomysłu na to, czym to można tłumaczyć – brak zainteresowania tym materiałem ze strony dużych wytwórni płytowych, tzw. majors? Być może posiadali głuchych jak pień agentów. być może przyczyniła się do tego niepewna sytuacja na rynku muzycznym, być może nie wykazywali entuzjazmu w promowaniu nowych twarzy,… Cokolwiek stało za takimi decyzjami, nie przestaje mnie zdumiewać, choć może nie powinno, bo – jakby nie patrzeć – to naturalna konsekwencja ludzkiej egzystencji: życie lubi nas przecież zaskakiwać! Szkoda jedynie, że częściej towarzyszy temu inny od spodziewanego wydźwięk. Jednak patrząc na to z innej strony, dzięki tak fatalnym decyzjom włodarzy wielkich wytwórni, możemy Wam teraz Drodzy Czytelnicy wyciągnąć z lamusa taką perełkę i nieco przybliżyć jej zawartość. Zresztą, to nie odosobniony przypadek w świecie muzyki, kiedy tryby machiny promocyjnej fonograficznych potentatów jakoś nie kwapią się do promocji „niepewnego”; przecież łatwiej i prościej (bo bez większego ryzyka) promować to, co sprawdzone, pewne i zysk gwarantujące. Gdyby opisywany krążek rozszedł się – na co absolutnie zasługuje – w jakiejś astronomicznej liczbie kilku, bądź kilkunastu milionów egzemplarzy, wówczas pisanie o nim w naszej rubryce mijałoby się z celem – nie spełniałaby wówczas naszych założeń programowych!
Album nie jest spięty tekstowo w jakąś konceptualna ramę, co (jak się okazało mylnie) sugerować mogło zamieszczone przez samego twórcę liryków, dość skomplikowane i trudne do rozszyfrowania wprowadzenie: „Obecność niezmiernie przychylnych nam aniołów ośmieliła ją do tego stopnia, iż porwała się na czyn niebywały, kradnąc z jej warg nieśmiertelne błogosławieństwo. Grzech wstydu pokrył rumieńcem oblicza świadków tego zdarzenia i przemienił ich na zawsze.”* To jeden z takich fragmentów, po zapoznaniu się z którym kłębi się w głowie natrętna myśl: Co jej autor miał na myśli i co chciał nam przez to przekazać? Ale być może w tym przypadku, podobnie jak w przypadku pewnej komisji z naszej przestrzeni politycznej, samo dochodzenie do (z góry założonej) prawdy ważniejsze jest od niej samej? No cóż, ja ze swej strony mogę tylko zachęcić potencjalnych zainteresowanych do sięgnięcia po oryginalny zapis tegoż cytatu, gdyż to co przedstawiłem powyżej, to tylko moja ułomna wersja tej dosyć zagmatwanej w oryginalnej wersji wypowiedzi autora. Kończąc ten (tradycyjnie już) przydługawy wywód, chciałoby się przywołać oklepaną formułkę: „Do sklepu marsz!” Niestety, w poszukiwaniu tego cacka sklepy płytowe wam nie pomogą. W tym przypadku niezwykle pomocne będą internetowe portale aukcyjne, choć i tam zapewne trzeba się będzie wykazać niezwykle w takich sytuacjach pożądaną cechą – cierpliwością. Ale jak mówi Pismo: „Szukajcie (na onych portalach), a znajdziecie! Wypytujcie znajomych siedzących już długie lata w muzycznej przestrzeni dźwiękowej, a kiedyś (poznanie tych pięknych dźwięków) będzie wam dane”. Oczywiście zachowując naczelną zasadę przyświecającą prowadzącym tę rubrykę, a mianowicie: „Ściąganiem z sieci się nie kalamy – kupujemy tylko oryginały!”
No, po takim dictum to tylko czekać, kiedy do moich drzwi zapuka sam Naczelny z żądaniem wydania tegoż tytułu w trybie natychmiastowym i bez zbędnej zwłoki! Ale nie to budzi moje obawy, gdyż najgorsze będzie to nieznośne oczekiwanie i natrętnie powracające pytanie: Kiedy wreszcie zechce mi ją zwrócić, bo przecież bez niej mój muzyczny świat będzie bardzo ograniczony!
* –interpretacja własna, a zatem obarczona znacznym stopniem ułomności,… jak wszystko, co wychodzi spod mojej ręki.
K.F.
Mam tą płytę
Zaraz ja włączę sobie