STEVE ROTHERY – “The Ghosts Of Pripyat” ; 2014 InsideOut Music

W ubiegłym roku stacja telewizyjna HBO wyemitowała znakomity i – co nie mniej istotne – entuzjastycznie przyjęty przez telewidzów, 5-cio odcinkowy, paradokumentalny serial „Czarnobyl”. Czy ta informacja ma jakikolwiek związek z prezentowanym solowym albumem gitarzysty grupy Marillion? A taki oto, że zarówno serial, jak i „The Ghosts Of Pripyat”, którego obszerne fragmenty mogłyby stanowić doskonałą ścieżkę dźwiękową tej telewizyjnej produkcji, w sposób bardziej (film) lub mniej (muzyka) bezpośredni dotykają, oczywiście dostępnymi dla siebie środkami wyrazu, tematu największej katastrofy nuklearnej w dziejach energetyki atomowej.
Po wybuchu, jaki nastąpił w czwartym reaktorze czarnobylskiej elektrowni w dniu 26 kwietnia 1986 roku, wraz z nią odgrodzono od świata 4769 km kw. terenu, na którym znajdowały się trzy miasta (w tym Czarnobyl i tytułowy Prypeć właśnie) oraz 93 wsie. Przed katastrofą zamieszkiwało je 50 tys. osób, a dwa dni po wybuchu wszystkich mieszkańców ewakuowano. Opuszczając swoje domy mieszkańcy Prypeci zostawili cały swój dobytek, będąc przekonanymi, ze po kilku dniach będą mogli z powrotem do nich wrócić. Straszące po dziś dzień opustoszałe budynki i mieszkania robią niesamowite wrażenie. Dzisiaj Prypeć, to miasto – widmo ale dla zasiedlającej go niegdyś pracującej ludności miast i wsi, stanowiło wymarzone miejsce na ziemii; było miastem marzeń. Prypeć stanowiło bowiem wzorcowy przykład koncepcji urbanistycznej Związku Radzieckiego. Budowane od 1970 roku osiedle było praktycznie samowystarczalne. Na relatywnie niewielkiej powierzchni zbudowano bloki mieszkalne, pięć szkół, szesnaście przedszkoli, dom kultury, kino, teatr, stadion, basen,, hale sportowe, hotel, a nawet wesołe miasteczko z pocztówkowym diabelskim młynem, który nigdy nie został uruchomiony… I właśnie owa słynna, nigdy nie uruchomiona karuzela, a właściwie słynne, portretujące ją zdjęcie (jego reprodukcję znajdziemy w książeczce dołączonej do tego wydawnictwa) wzmogło zainteresowanie Rothery’ego miejscem z którego pochodziła oraz tematem samej katastrofy czarnobylskiej, a w konsekwencji stało się dla muzyka inspiracją do takiego, a nie innego zatytułowania swojej płyty. Mając tę wiedzę, łatwiej jest zrozumieć ogrom tragedii, jaka spotkała mieszkańców tego prężnie działającego robotniczego ośrodka.
Zakładam, ze ten wyjątkowo pięknie namalowany przez Steve”a, geniusza sześciu strun, dźwiękowy pejzaż, trafi w muzyczne gusta zarówno tych, którzy w swoim dotychczasowym życiu mieli wątpliwą przyjemność raczenia się płynem Lugola, jak i tych, którzy na świecie pojawili się już po tragedii czarnobylskiej. W moim przypadku zadowolenie w trakcie „obcowania” z tym materiałem okazało się być proporcjonalne do oczekiwań z nim związanych – a te były ogromne! Steve Rothery, to od dziesiątków już lat absolutna rockowa czołówka gitarzystów – pejzażystów o natychmiast rozpoznawalnym stylu i nie dającej się pomylić z żadnym innym gitarzystą unikalnej barwie brzmienia swojego instrumentu. Oprócz ogromnej ilości dźwiękowego materiału jaki zarejestrował pod szyldem swojej macierzystej formacji, można było jego grę podziwiać na dwóch albumach prowadzonego wspólnie z Hannah Stobart projektu The Wishing Tree, ale to dopiero wraz z ukazaniem się „The Ghosts Of Pripyat”, pierwszego solowego, w dosłownym tego słowa znaczeniu materiału artysty, możemy mówić o jego w pełni indywidualnej autorskiej wypowiedzi, choć w realizacji jego założeń wspierało go kilku zdolnych lecz raczej mało kojarzonych w muzycznym światku muzyków, a także goście specjalni w osobach Steva Hacketta oraz Stevena Wilsona. Panowie wspomogli twórcę „The Ghosts Of Pripyat” swoim talentem rejestrując znakomite partie solowe i łącząc wspólnie siły w najdłuższym na albumie, niemalże 12-minutowym „Old Man Of The See” (Hackett dodatkowo uświetnił swoją obecnością – i znakomitym solem, ma się rozumieć! – otwierającą płytę kompozycję „Morpheus”). To kolejny argument przemawiający za wyjątkowością opisywanego wydawnictwa; można by rzec, że w osobach wymienionych muzyków spotkały się tutaj trzy pokolenia wybitnych przedstawicieli i twórców rocka progresywnego, Jestem pewien, że pokoleń słuchaczy, których zauroczy ten wyjątkowo piękny album będzie jeszcze więcej! Ponadczasowa muzyka, jak się okazuje, potrafi łączyć nie tylko pokolenia słuchaczy ale i samych jej twórców.
Ten album, to wielodaniowa, bo składająca się z 7 posiłków, uczta dla miłośników ulotnego gitarowego piękna, misternie tkanego przez mistrza w wyrażaniu emocjonalnych gitarowych impresji. Uczta dla wszystkich tęskniących za długimi, emocjonalnymi i niezwykle melodyjnymi solami Rothery”ego. Zwolennicy gitarowej ekwilibrystyki nie znajdą tutaj niczego, co choć w części zaspokoiłoby ich oczekiwania ale jeśli będą otwarci na nieco inne dźwięki i dadzą się im porwać, z czasem nie będą chcieli się od niej uwolnić. Tutaj znajdziemy wszystko to, za co pokochaliśmy tego muzyka, a czego od dłuższego czasu próżno było szukać (z maleńkimi wyjątkami) na kolejnych studyjnych odsłonach jego macierzystej grupy. Gitara Rothery’ego ma na tym albumie głos decydujący ale to chyba nic nadzwyczajnego w sytuacji kiedy cały materiał jest instrumentalny, zaś firmuje go swoim nazwiskiem wybitny gitarzysta? Czy można bajkowo odnieść się i opisać w ramach uprawianej przez siebie sztuki do mrocznych i katastrofalnych w wymiarze ludzkim tematów? Można i przykład solowego albumu Rothery’ego jest na to najlepszym dowodem!
Jak już wspomniałem, zawartość „The Ghosts Of Pripyat” to materiał stricte instrumentalny, a skoro album sygnowany jest nazwiskiem gitarzysty grupy Marillion, nie powinno zupełnie dziwić, że ścieżek tego właśnie instrumentu jest tutaj najwięcej. Nie dość, ze Steve brawurowo odegrał wszystkie skomponowane przez siebie dźwięki, to jeszcze musiał „gitarowo wyśpiewać” wszystkie partie przeznaczone dla wokalisty, którego roli – o paradoksie – dla tego wydawnictwa nie przewidział! Można zatem rzec, iż nieistniejące na tym albumie partie wokalne, jego autor „wyśpiewał gitarowo”. Bo wielką sztuką jest przykuć uwagę słuchacza, kiedy tworzy się muzykę opartą tylko na warstwie instrumentalnej. Instrument wiodący, a takim jest tutaj rzecz jasna gitara Steve’a, musi wypełnić swoją kreatywnością lukę w „niepełnym składzie” i zagospodarować tę przestrzeń, która w normalnych warunkach przypisana byłaby wokaliście. Jeśli odbiorca muzyki, w trakcie odsłuchiwania takiego materiału w domowym zaciszu, nie zastanawia się nad tym, jakby (w całości lub w wybranych fragmentach) zabrzmiał on z towarzyszeniem linii wokalnych, znaczy to, iż taki materiał potrafi się bez nich obejść i tym samym spełnia założenia jego twórcy. Kunszt, swoboda, łatwość konstruowania i zapisywania myśli twórczej (artystycznej), jest w przypadku tego artysty zaiste imponujący. NIe bez znaczenia zapewne jest tutaj doświadczenie zdobywane przez długie laty pracy w macierzystym zespole- to procentuje! Zdumiewa już sam fakt, iż po tylu (kilkudziesięciu) latach muzycznej aktywności i dostarczania swoim wielbicielom tak ogromnej ilości znakomitych dźwięków, on wciąż nosi w sobie tak ogromne pokłady artystycznej inwencji, będącej niewyczerpalną, jak mogłoby się wydawać, kopalnią muzycznych pomysłów.
Dla wielbicieli talentu i gitarowego kunsztu marillionowej podpory, nie będzie zapewne zaskoczeniem jeśli doszukają się w tym materiale sporo elementów stycznych z twórczością grupy… Camel. Uściślając chodzi o: podobieństwo w sposobie prowadzenia przez Latimera i Rothery’ego, a doskonale znanej fanom dokonań obu grup unikalnej gitarowej narracji. To bowiem bardzo porównywalny, jeśli nie tożsamy, rodzaj muzycznej artykulacji, której tworzenie determinuje podobna w wyrażaniu i przekładaniu na gitarowy język emocjonalność. Ta fantastyczna umiejętność postrzegania i przenoszenia na płaszczyznę dźwiękową emocji, doświadczeń i ekscytacji towarzyszących twórczemu natchnieniu przynosi zdumiewające efekty końcowe. Rothery nigdy nie krył swojej fascynacji stylem gry i dokonaniami starszego kolegi po fachu, czego potwierdzenie znajdziemy w wielu momentach tego wydawnictwa z otwierającym całość „Morpheus” na czele.
Twierdzenie, iż przedpremierowa prezentacja tego materiału wypadła koncertowo, zabrzmi zapewne nieco enigmatycznie ale w tym przypadku znalazło potwierdzenie w rzeczywistości. Otóż, zanim Rothery z zespołem wszedł do studia, by zarejestrować opisywany album, to nieco wcześniej wykonywał go przedpremierowo i niemal w całości (w zaprezentowanym zestawie zabrakło jedynie utworu tytułowego) na żywo, co zostało udokumentowane na wydanych nieco wcześniej albumach koncertowych „Live In Plovdiv” (2013) oraz „Live In Roma” (2014), sygnowanych jeszcze wówczas nazwą Steve Rothery Band. Zatem w stwierdzeniu, że ten album wybrzmiał koncertowo jeszcze zanim został zarejestrowany w studio, nie ma grama przesady!
Dlaczego we wstępie napisałem, że kilka z zawartych na tym krążku utworów znakomicie sprawdziłoby się w charakterze ścieżki dźwiękowej serialu „Czarnobyl”? Ponieważ tylko „Morpheus” (czyż ten tytuł, to nie znakomita metafora Prypeci – uśpionego miasta?) i rzecz jasna kompozycja tytułowa, „dotyka” tematycznie w sposób bezpośredni wzmiankowanej Prypeci. W ten „skażony” czarnobylski klimat kompozytor wprowadził ożywczy powiew morskiej bryzy, który odnajdziemy w utworze „Old Man Of The Sea”, niesiony ostatnimi promieniami odchodzącego lata „Summer’s End’, unoszący nas na najwyższe górskie szczyty ”White Pass” czy też zabierający nas w odległe czasy.”Kendris”. Co warte jednak podkreślenia, nie odbiegają one klimatem i ogólnie zarysowaną strukturą od pozostałych kompozycji, tworząc spójną ,nierozerwalną i pięknie ze sobą korespondującą całość.
„The Ghosts Of Pripyat” nie rozsławi zapewne Prypeci (nie temu przyświecała idea jego powstania), bo tego miejsca nie trzeba jakoś specjalnie reklamować. Od wielu lat „pielgrzymują” w to miejsce fascynacji (ryzykanci?) z różnych stron świata. Prypeć stanowi główny cel tzw.turystyki katastroficznej, która jest – i owszem – nielegalna ale nie jest niedozwolona. Lecz to nie dzięki tej turystyce ale tak fantastycznemu dziełu jakim jest album „The Ghosts Of Pripyat”, pamięć o tym miejscu będzie wiecznie żywa.
Wyśmienita zawartość muzyczna, choć oczywiście zawsze ma największe znaczenie, nie jest wszystkim, co ma nam do zaoferowania to wydawnictwo. Podniebienie wytrawnych słuchaczy bardzo przyjemnie połechce piękne, czyste i niczym nie zmatowione analogowe brzmienie. Wyczulonych na detale zachwyci znakomite, naturalne brzmienie wydobywające się z instrumentów wszystkich bez wyjątku muzyków wspomagających Steve’a w pracy studyjnej i podczas rejestracji tego albumu. Te zalety najpełniej docenią posiadacze dobrego sprzętu audio i winylowej wersji płyty, rzecz jasna! Posiadacz takiej właśnie wersji albumu bez problemu dojrzy majaczący w oddali (Prypeć, leży zaledwie 18 km od epicentrum tragedii) odpowiedzialny za tę niewyobrażalną tragedię kompleks czarnobylskiej elektrowni atomowej. Jakaś dodatkowa rekomendacja? Oczywiście każdy będzie mógł taką uwagę potraktować na swój sposób; zbyć, zignorować, puścić mimo uszu,… ale jako stary (nie utożsamiać ze zgryźliwym i zrzędliwym) muzyczny miłośnik i poszukujący w niej doznań wszelakich, mogę szczerze wyznać, choć nie przychodzi mi to z łatwością, ze „The Ghosts Of Pripyat” gości w moim odtwarzaczu częściej aniżeli ostatnie cztery studyjne wydawnictwa macierzystej grupy Rothery’ego razem wzięte, a są to przecież pozycje co najmniej dobre, a fragmentami nawet bardzo dobre. Żeby to jakoś obrazowo przedstawić, posłużę się terminem szkolnym występującym w przedmiocie nauczania naszego języka ojczystego: „The Ghosts Of Pripyat”, to lektura obowiązkowa, zaś wspomniane cztery ostatnie pozycje renomowanego zespołu, to zaledwie, albo aż, pozycje uzupełniające… ze wszech miar jednak polecenia godne! Zresztą oceńcie sami! Fantastyczny album!
*jako ciekawostkę dodam, że w tym samym 2014 roku, niemiecko – ukraiński, thrashowy zespół o jakże znajomo brzmiącej nazwie Pripjat, wydał album zatytułowany niezwykle wymownie: „Sons Of Tschernobyl” ale to już materiał na osobną opowieść, i raczej nie w tej rubryce!
(Recenzent: Karol F.)