Voivod “Killing Technology”- recenzja

VOIVOD – “Killing Technology” ; 1987 Noise Records

Parafrazując słowa Marka Gaszyńskiego, który kiedyś w radiowej audycji powiedział: „No cóż, muzyka hałaśliwa, bardzo agresywna, ale we wtorkowym Klubie Stereo jest miejsce i na taką muzykę”, ja zapraszam tym razem na spotkanie z muzyką – a jakże – hałaśliwą, agresywną i zdecydowanie nie do ogarnięcia przez wszystkich, aczkolwiek w Muzycznych Pomnikach i na takie skomplikowane wynalazki jest przecież miejsce. Przynajmniej nikt nie może (albo nie powinien) stawiać nam zarzutu monotematyczności gatunkowej i stylistycznej, a jeżeli jakikolwiek zespół trzeba by podpiąć pod wiele mówiącą kategorię „awangardowy”, to właśnie kanadyjski Voivod będzie tu w pierwszym szeregu podążał na bój.

Powszechnie przyjmuje się, że „Killing Technology” zapoczątkowało wyraźne przechylenie szali na stronę technicznych ciągot i wejście w nurt paranoidalnego thrash metalu z mocno odczuwalnymi elementami progresji. W efekcie otrzymaliśmy absolutnie wyborną dla zmysłów, choć jednak dosyć trudną w odbiorze rzecz, która podówczas wymykała się wszelkim schematom. Ciężko ich za to winić, ale bywało tak, że w pierwotnym kontakcie z „Killing Technology”, nawet stara i doświadczona gwardia thrash metalowców, zazwyczaj intensywnie drapała się po głowach, kroczach i pachwinach, spoglądając na siebie z namacalną konsternacją. Gdy spojrzymy na spektrum albumów stricte metalowych, wydanych między 1983 a 1987, okaże się, że to właśnie Voivod zabrnął chyba najgłębiej w otchłań abstrakcji muzycznej. Inaugurujący swoją działalność dwa lata wcześniej, Watchtower z Ronem Jarzombkiem na gitarze, wydawał się wtedy nie do końca okrzepniętym tworem, Celtic Frost ze swoim bardzo ciekawym „Into The Pandemonium” był, można powiedzieć bliskim, lecz w perspektywie czasu niespełnionym konkurentem, zaś Coroner najlepsze miał dopiero przed sobą, podobnie jak debiutująca w tym samym roku Mekong Delta.

Tak się jakoś fortunnie złożyło, że jako nastoletnia latorośl namiętnie konsumowałem literaturę science – fiction, i to w przerażających wręcz ilościach. Wystarczyło pobieżnie spojrzeć na moją skromną biblioteczkę, gdzie dumnie prezentowały się m.in. „Opowieści o pilocie Pirxie” i „Solaris” Stanisława Lema, „Na tle kosmicznej otchłani” Jacka Sawaszkiewicza, „Pielgrzymka na Ziemie” Roberta Sheckley’a, „Mutanci” Tadeusza Markowskiego, „Diuna” Franka Herberta, „2001: Odyseja kosmiczna” Arthura C. Clark’a, a także komiksy Rosińskiego, Duchateau, Parowskiego, Polcha, Rodka, Górnego i Mostowicza, aby stwierdzić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że w moim wypadku, fascynacja statkami kosmicznymi i podróżami w głębokie otchłanie wszechświata, to nie zwykłe przelewki. Z resztą, taką diagnozę potwierdzały również moje ulubione w tamtym czasie dzieła kinowe w typie: „Alien”, „Blade Runner”, „E.T.”, „Predator” czy nieśmiertelne „Star Wars”. Nie wspominając już o obowiązkowej prenumeracie kultowego miesięcznika „Fantastyka” albo o niezdrowej ekscytacji tematem komety Halley’a czy teoriami Ericha von Daniken’a. A ponieważ w pewnym momencie nieodwzajemniona miłość do thrash metalu skrzyżowała się z pasją do Sci – Fi, to proszę sobie wyobrazić stan euforii w jaki popadłem, odkrywając „Killing Technology” Voivoda. Oto bowiem dostałem perfekcyjną ścieżkę dźwiękową do swoich ulubionych książek i komiksów! W tamtym momencie nic mi więcej do szczęścia nie trzeba było. Z tego co pamiętam, następnym tytułem, który trzy lata później, tak idealnie wpasował się w moje fantastyczno – naukowe szaleństwo było „The Key” Nocturnus, ale o tym epizodzie opowiem może innym razem.

Futurystyczny thrash metal w wykonaniu Voivoda to było coś, czego nie da się ot tak, po prostu skopiować, to trzeba było wtedy wymyślić samemu, od początku do końca i tak właśnie uczynił kwartet z Quebec. To naprawdę imponujące, jak bardzo kompozycje Voivod dojrzały, szczególnie jest to zauważalne, gdy posłuchamy chaosu i surowości obu poprzednich wydawnictw i zestawimy je bezpośrednio z „Killing Technology”. Tutaj główne zasługi poczynił, niestety nieżyjący już, gitarzysta Denis D’Amour (Piggy). Nie będę starał się analizować każdego utworu z osobna, ale na tę jedyną w swoim rodzaju radosną twórczość, składa się kilka osobliwych elementów m.in. wciąż wyczuwalne punkowe inspiracje, szczególnie w grze perkusji Away’a, gdzie słyszymy specyficzne synkopy, ale także w zaśpiewach Snake’a, którego wokal jest jeszcze daleki od przyszłościowej melodyjności (np. z „The Outer Limits”) choć już znacznie lepiej kontrolowany. Dodajmy do tego wyżej podniesioną poprzeczkę produkcyjną (choć jednak chciałbym tu nieco bardziej wyeksponowanego basu), oryginalny „intergalaktyczny” klimat i unikalne podejście Piggy’ego do techniki gry na gitarze, do pewnego stopnia ignorujące konwencjonalne harmonie, za to smakujące w dysonansach. Nielinearna narracja muzyczna to w zasadzie znak rozpoznawczy „Killing Technology”. Może się zdarzyć, że niezbędne będzie kilka lub kilkanaście podejść do muzyki Kanadyjczyków, tylko po to, aby cokolwiek uszczknąć z niej dla siebie i w tym wypadku to nie jest nic nadzwyczajnego. To co zawsze najbardziej przemawiało do mnie z tego krążka, to oprócz specyficznego klimatu, fakt, że wciąż jest tutaj obecny dziki thrash (bo w późniejszych latach rożnie z tym bywało) i to nic, że może czasem trzeba się mocno wysilić, żeby choć w części zrozumieć sens tekstów, najważniejsze, że jest siła i moc tego szczególnego gatunku.

Dosyć często stawia się rożnym zespołom zarzut (mniej lub bardziej słuszny) powielania pomysłów i zjadania własnego ogona, szczególnie ta tendencja jest zauważalna po wydaniu relatywnie udanego albumu. I faktycznie ma to odzwierciedlenie w rzeczywistości, kiedy przyjrzymy się dokładniej poszczególnym dyskografiom. Sam często piekle się i złorzeczę w kierunku zespołów nagrywających płyty od przysłowiowej sztampy. Ale na przekór tak postawionej tezie, muszę stwierdzić, że w przypadku omawianego albumu Voivod, miałbym osobiście wielką ochotę na kontynuacje i rozwinięcie formuły „Killing Technology”, czyli zjeść ciastko i mieć ciastko. No ale co począć, skoro jego następcy nie przemawiali do mnie już tak intensywnie, a część nawet została świadomie zignorowana? Może to dlatego, że zawsze czegoś tam było albo za dużo albo za mało w stosunku do wzorca z Sevre wydanego w 1987? Można też ewentualnie popuścić wodze fantazji i wyobrazić sobie jak być może brzmiałby dzisiaj Voivod, gdyby trzymał ściśle kurs obrany na „Killing Technology”? Bardzo pomocnym narzędziem w tych imaginacjach może okazać się np. odsłuch „Outer Isolation” lub „Terminal Redux” amerykańskiego zespołu Vektor. I czy logo Vektor’a nie przypomina Wam czegoś znajomego?

Recenzent: Artur M.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *